Spowiedź to pokazywanie Panu Jezusowi, że w tym miejscu mnie
boli, i jeszcze troszkę w tamtym, po to żeby On te bolesne miejsca
ucałował i żeby przestało boleć.
Roman Bielecki OP: Dlaczego tak
często rozmawiamy o spowiedzi? To dowód żywotności tego sakramentu czy
raczej naszej bezradności w jego przeżywaniu?
Mówimy, że w spowiedzi chodzi o grzech.
Nie
zgadzam się z tym. W spowiedzi nie chodzi o grzech, tylko o wyznanie. I
to podwójne – wyznanie grzechów i wyznanie miłości. I to wyznanie jest
przed-miotem spowiedzi. Ja wyznaję Panu Jezusowi miłość, a On wyznaje ją
mnie.
To po co to wymienianie grzechów?
Po
to, żeby to obustronne wyznanie miłości nie było tylko górnolotnym
ćwierkaniem bez odniesienia do życia, żeby było oparte na twardych
życiowych realiach. I żebym tu nie został oskarżony o szerzenie
rewolucyjnych haseł, to sięgnijmy do Pisma Świętego, gdzie mamy opisaną
spowiedź Piotra, którego Pan Jezus, po zmartwychwstaniu, ale też po
wydarzeniach Wielkiego Piątku, pyta: „Czy Mnie kochasz? Czy nadal? Czy
wciąż?”. Nie pyta o żal, nie pyta, „czy już nigdy nie będziesz Mnie
zdradzał” itd. Jezus nie zamazuje tego, co złe, nie udaje, że się nic
nie stało, ale pyta tylko o miłość: Jesteś gotowy wyznać Mi miłość po
tym wszystkim?
To w takim razie mamy nie wypowiadać grzechów, skoro Pan Jezus i tak o nich wie?
Nie. Właśnie dlatego mamy to robić. Wypowiadać jeden po drugim. Ważne, żeby nie zapominać, po co to robimy.
Jaki
był koniec rozmowy Piotra z Jezusem? Piotr powiedział: „Panie, Ty
wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham”. Czyli, Ty wiesz o tym, ile
złych i głupich rzeczy zrobiłem, wiesz, że ja zdaję sobie z tego sprawę.
Ale Cię kocham. I to jest spowiedź – wyznanie miłości. Ale i w drugą
stronę: Pan Bóg mówi mi, że pomimo mojego upaprania w szambie, wciąż
mnie kocha tak samo.
Tyle, że podczas spowiedzi
zazwyczaj nie potrafimy przejść do tego drugiego członu zdania. Raczej
zamartwiamy się, czy na pewno wszystko wyznaliśmy.
Porównam
spowiedź i wyznanie grzechów do obrazu z dzieciństwa. Kiedy byliśmy
mali, chodziliśmy z kolegami z podwórka w jakieś dziwne miejsca, krzaki
nad rzeką czy na place budowy. Wracaliśmy do domu zasmarkani, zapłakani,
niosąc na ciele rany cięte, kłute i szarpane. Mama wtedy pytała: „Co
się stało?”. Coś tam opowiadaliśmy i mówiliśmy, że boli. Ona się
pochylała i pytała, gdzie boli. Wskazywaliśmy te miejsca i wtedy mama
mówiła: „To daj, pocałuję i przestanie”. I co? Całowała i przestawało. I
nie tylko przestawało, ale było tak fajnie, że pokazywaliśmy inne
miejsca i dodawaliśmy, że jeszcze tu mnie trochę boli i jeszcze tam.
Spowiedź
to takie zasmarkane mówienie i pokazywanie Panu Jezusowi, że w tym
miejscu mnie boli, i jeszcze troszkę w tamtym, po to, żeby On te bolesne
miejsca ucałował i żeby przestało boleć.
Czy grzechy trzeba bardziej
rozumieć, czy czuć? Nie zawsze przecież mamy po-czucie, że postąpiliśmy
źle, tymczasem Kościół naucza, że to grzech. Co wtedy? Nie spowiadać się
z tego, czy dla świętego spokoju wyznać to w konfesjonale?
Jeśli
ktoś mówi, że nie rozumie, to może rzeczywiście nie rozumie, ale
przecież czuje i to wyczucie podpowiada mu, że coś jest nie tak. I w
gruncie rzeczy dla kogoś takiego nauczanie Kościoła jest naprawdę ważne.
Takim penitentom trzeba podziękować za szlachetność i uczciwość
w konfesjonale. Za to, że potrafią wyrazić swoje wątpliwości, że są
szczerzy i przyznają, że na jakiś krok w życiu ich na razie nie stać. To
pokazuje, że nie przyszli po to, by zmylić czujność księdza i
prześlizgnąć się przez kratki konfesjonału, ale że traktują siebie i
sakrament bardzo poważnie. Myślę, że w takich sytuacjach ksiądz nie
powinien okazywać swojej wydumanej moralnej wyższości, tylko stanąć po
stronie penitenta i próbować go zrozumieć.
Ważne, żeby się
strzec fikcji. Można tak wyznać grzechy, jakby nie były grzechami. Tylko
jeśli w naszym sercu nie ma pragnienia zmiany, to daremna była
spowiedź. Oszukujemy samych siebie. Sądzę, że zadaniem spowiednika jest
uświadomienie tego penitentowi. Oczywiście z wielką delikatnością, ale
wprost. Nikt nie lubi fikcji, a w ludziach – zwłaszcza młodych – jest
wielkie pragnienie życia autentycznego i szczerego, jest wiele
szlachetności.
Jak w takim razie kształtować sumienie?
Spójrzmy
na to z perspektywy definicji grzechu. I nie chodzi o niuanse biblijne.
Grzech to jest rozminięcie się człowieka z celem życia. Takie
rozminięcie boli. To trochę tak, jak nie trafić karnego w finale
mistrzostw świata. Ale żeby do mnie dotarło, że minąłem się z celem, to
muszę ten cel mieć i musi mi na nim zależeć.
Święty Ignacy Loyola
swoich Ćwiczeń duchownych nie zaczyna od definicji grzechu, tylko od
Fundamentu, który brzmi: „Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana
naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją”.
Kiedy znajdziemy cel, a potem zobaczymy, jak bardzo się z nim rozmijamy,
to zaczynamy walić łbem w ścianę. I to jest dobry żal za grzechy i
prawdziwy ból z powodu popełniania grzechów.
(...) Powiem tylko, że zawsze jestem bardzo szczęśliwy, gdy w czasie
spowiedzi ktoś zaczyna rozumieć, doświadczać i czuć, że Pan Jezus kocha
go takiego zasmarkanego, takiego zalatującego szambem, takiego
poranionego i brzydkiego. I że nie wysyła go najpierw pod prysznic, a
potem do higienistki i kosmetyczki, tylko przytula go już teraz i
patrząc mu w oczy, pyta: „Kochasz Mnie? Masz odwagę to powiedzieć? Masz
odwagę Mi to wyznać już teraz? Naprawdę mnie kochasz? Bo tak się składa,
że ja ciebie kocham bardzo!”.
Tak sobie myślę, że chyba to jest dobra spowiedź.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz